wlasnie mi zzarlo wszystko co przed chwila napsalam.
dzien zaczal sie bardzo niekorzystnie i jeszcze gorzej sie rozwijal. przez 2 godziny probowalysmy znalesc jakies polaczenie z yangon, ale albo bylo za wczescnie, albo nie mogli nim jechac turysci, albo wszyscy dookola mowili, ze nie wiadomo jak to bedzie w punktualnoscia, a pociagi owszem sa, ale jak jezdza nie wie nikt. ostatecznie wybralysmy fatalne rozwiazanie autobusowe o 15:00. okazalo sie ze nie ma juz miejsc w zadnym z 3 jezdzacych o tej samej porze autobusow. jedyna mozliwosc na dodatkowych , prowizorycznych krzeselkach ( 16 godzin, w przejsciu , bez mozliwosci wyciagniecia nog!!!) w chwili rozpaczy przypomnialysmy sobie o samolotach. jesli " nasz agent rurystyczny" je zdobyl to lecimy jutro wieczorem. planujemy pojechac na lotnisko dorozka. czy to nie bedzie chic?
bagan dzisiaj juz nam sie podobal. swiatyn jak grzybow, na te mniejsze nawet nie patrzylysmy. udalo nam sie dojechac ( na rowerach) do kilkunastu najwazniejszych. w tej sakralnej dzungli zgubilysmy sie w pewnym momencie, a bylo niemilosiernie goraco, slocne grzalo jak szalone a nam konczyla sie woda. dotarlysmy do jakiejs wioski, gdzie nie bylo zadnych turystow. w pierwszym napotkanym skelpie zapytalysmy o wode. natychmiast zrobilo sie male zamieszanie: wlasciciel sklepu, jego matka, tesciowa, ciezarna zona i 2 dzieci zorganizowali dwa fotele, zanim nie zostal wyciagniety wiatrak, ktos nas czyms wachlowal. potem wjechaly orzeszki i banany. to sie nazywa goscinnosc. rozmowa nam sie nie bardzo kleila, bo nasz burmanski zupelnie nie, a szefa angielski nie bardzo.
na obiad poszlysmy w tej samej wsi do rodzinnej, niedawno otwartej knajpki. na dzien dobry tradycyjnie juz orzeszki plu domowej robotu cukierki i jakies placuszki. potem noodle z warzywami, baklazany ( jakos dziwnie robione, ale pyszne) i fasolka, wszystko w smakowitym sosie. na podwieczorek banany, a na dowidzenia po branzoletce z laki. to byl najlepszy posilek jaki jadlysmy w birmie, a jemy tu bardzo dobrze. 4 $.
dzieciaki sprzedajace co sie da pod swiatyniami sa multilingwistyczne. 2 panienki rozmawialy z nami jakies 5 minut po polsku. oniemialysmy. a takie numery wykrecaja jeszcze w paru innych jezykach.
zachod slonca nad bagan- zjawiskowy, nawet sprzet foto dzisiaj wspolpracowal