Mialo byc pieknie, jak w Toskanii albo w Prowansji, a wyszlo...chcialoby sie powiedziec jak zwykle, ale byloby to grzechem, bo ta podroz po wschodniej Australii jest poprostu wspaniala, ale....pogoda nam sie rzeczywiscie ewidentnie zbuntowala. Choc wiedzielismy, ze w Dolinie Barossy moze grzac niemilosiernie sloce, wiac potwornie i od czasu do czasu rowniez popadac, ale z tym ostatnim zupelnie sie nie liczyllismy. Miellismy wynajac rowery i jezdzic od winnicy do winnicy, degustujac wina i delektujac sie pieknymi okolicznosciami przyrody....ale lunelo i nie chcialo przestac. Wiec nici z roweru a i winnice bez slonca jakos tak dziwnie wygladaja.
Zdesperowani, niewiele oczekujac poszlismy do informacji turystycznej, gdzie ku naszemu zaskoczeniu pogadalismy sobie z przemila pania, ktora dosc szybko ustalila co lubimy i co nas moze interesowac i polecila nam trase po 5, maksymalnie 7 winiarniach, poczynajac od legendarnych potentatow typu Seppeltsfield, czy Barossa Valley Estate, po mniejsze, alternatywne, idace wedlug wlasnej filozofii Wisthler, czy zbuntowanego syna rodu Seppelfield Daniel.
Jak powiedzieli nam miejscowi, pogoda od 2 -3 lat zupelnie oszalala i nie dostosowuje sie do zadnych kalendarzy i standardow, co z jednej strony odbija sie na produkcji win, z drugiel na turystyce. Kolo poludnia zrobilo sie ladniej, tak ze poza miejscowymi Shirazami i Cabernetami moglismy nacieszyc sie dosc oryginalnie wygladajacymi winnicami na tle palm.
Pod wieczor po odstawieniu samochodu postanowilismy jeszcze raz udac sie na degustacje, tym razem juz na piechote. Jak bardzo sie zdziwilismy, kiedy okazalo sie ze bary i piwnice winne zamykane sa o 20!