Historie o tym miejscu jakie wysluchalam w ciagu ostatniego tygodnia odloze na bok. Napisze o tym co sama widzialam i jak to widzialam. A bylo tak, ze po 5 godzinnej podrozy lokalnym autobusem- lepszym niz sie spodziewalam- autokarem made in china- wyladowalismy w miescie zbombardowanym. Erytrea obchodzila w ten weekend 26 lecie odzyskania niepodleglosci i zakonczenia dlugoletniej wojny a my w te dni dostalismy szanse odwiedzenia " perly morza czerwonego" , pierwszego kurortu erytrei. Dworzec autobusowy znajduje sie kolo budowanego socrealistycznego osiedla, blokowiska w znanym stylu, jeszcze nie zamieszkane a juz w stanie rozsypki. Zaraz obok wrak samolotu, przerobiony na knajpe. Pod lawka jakies zwloki, nikt sie nimi nie zainteresowal. Spacer przez slamsy...pierwsze w tym kraju, ale jakkolwiek by sie nie chcialo, nie da sie ich inaczej nazwac- budy z blachy, gliny, desek...widok z ulicy prosto do sypialni, lub salonu. Na szczescie w dzien przyjazni mieszkancy, w nocy nie chcialaby, sie tu znalesc sama. Mijamy scene przygotowana na obchody...przed swietem nie da sie uciec, ulice przystrojone flagami, z glosnikow nieznosna, monotonna muzyka...kraj swietuje.
Przywitanie w hotelu- znowu prl. 4 pracownikow recepcji- wszyscy niewydolni. Pokoj kosztuje 100 €, brudno, niefunkcjonalnie, nieladnie...pracownicy recepcji nie tylko nie sa pomocni, sa niemili i aroganccy. Tak nas wkurzaja, ze wychodzimy z hotelu- gigantycznego budynku, w ktorym rozmach przerosl mozliwosci- z postanowieniem poszukania czegos innego. To bylo odwazne, ale na szczescie nie musimy zbyt daleko sie oddalac, natychmiast wybiega za nami kierowniczka i kilka problemow, ktore przed chwila byly nierozwiazalne- nagle przestaje istniec. Wielki basen, nigdy chyba nie czyszczony. Wielki holl, w ktorym nikt nie siedzi. Klima ktorej nie mozna wylaczyc, okna przez ktore nie widac swiata, podloga w lazience zyjaca wlasnym zyciem i brak papkeru toaletowego.
Idziemy na stare miasto- na wyspe polaczona mostem, wybudowanym jeszcze przez wlochow, jak wiekszosc mostow w tym kraju. Krajobraz jak po wojnie...czegos takiego jeszcze nigdy nie widzialam. Cale miasto jak po wczorajszym bombardowaniu, nie stoi tu ani jeden dom, ktory nie bylby naruszony, a wiekszosc to ruiny, ktore za chwile zupelnie sie zawala...z mieszkajacymi w nich rodzinami. Rowniez na ten temat istnieje oficjalne stanowisko- ruiny pozostawiono w tym stanie, aby byly przypomnieniem i przestroga dla pokolen...pokolen nie interesuje historia, pokolenia chca zyc a nie wegetowac. Stare miasto w massara bylo i mogloby byc jak stone town na zanzibarze- podobna architektura, podobny klimat, inna doktryna. Smutne, jeszcze nigdy nie bylam w tak beznadziejnym miejscu- 26 lat po wojnie. Sniadanie dla 3 po oficjalnym kursie 50 €, muchy w cenie. Dlaczeg ceny sa tak wysokie- bo jestesmy w afryce, dlaczego standard tak niski - bo jestesmy w afryce, gdzie logika- hamna!
Lodka plyniemy na green island- mala wysepka, 15 minut od massawa. Mozna sie zamoczyc w wodzie, mozna sie spalic i poobserwowac ptaki, a jest ich tu cala masa. Dobra opcja na kilka godzin, namiastka wypadu za miasto/ szybkich wakacji.
Jeszcze jedna przebiezka po starym miescie- najgorsze jest to ze zdjecia wychodza malownicze, urocze, nawet bez obrokbi.