Pobudka, autobus do Petrohue ( 60 min, 2500$) i juz jestem pod wulkanem Osorno. Gdybym baaardzo chciala i nie wiedziala co robic z pieniedzmi moglaby, na niego wejsc, ale nie chcialam...program na dzisiaj i tak mnie wykonczyl. Przy wejsciu do parku- tak, tak i tu jest park narodowy- Parque National V. Perez Rosales- stoi budka straznikow, w niech podaje sie swoje dane i telefon osoby, ktora nalezy zawiadomic w razie smierci (?), otrzymuje sie mapke i osobiste objasnienia co do parku, tras i atrakcji. Bardzo milo. Zero oplat, moze dlatego,ze zadnych zwierzat poza jaszczurkami tu nie ma. Wszystkie inne pokryla lawa z plujacego regularnie wulkanu.
Poczatkowo plaska pozniej bardziej stroma droga idzie sie w kierunku wulkanu, widoki ladne. Slonce dzis sie wybudzilo i pokazalo na co je stac. Dodatkowa "atrakcja" byly wysypane wulkanicznym popiolem trasy, wiec chodzilo sie jak po glebokim piasku..bradzo zdrowe dla kolan! Zgodnie z sugestiami straznika doszlam do mirrador, a potem skrecilam w kierunku plazy. Tym razem znowu bylam troche szybsza, niz przewidywany czas na ta trase, pewnie dlatego, ze szybko mi wody zabraklo. Pod Petrohue sa jeszcze jakies wodospady, ale na nie zabraklo mi juz sily.
Przed 12 godzinna podroza do Santiago ( autobus kuszetka- ciekawa jestem czy taki fajny jak jezdzily po Peru) jeszcze sie odzywilam. A jednak udalo mi sie znalesc knajpke w ktorej nie tylko serwuja pyszne chilijskie potrawy, ale jeszcze wlasciciel ( marc darcy z "brigit johns' wypisz wymaluj) pomaga w wyborze dan i pasujacych, oczywiscie chilijskich win.
" miraoles" przy santa rosa
To no w droge!