podroz z puno do cusco peruwianskimi liniami wykupionymi przez angoli i przerobionymi na atrakcje nieco wyzszych lotow.caly sklad zbudowany z tylko jednego wagonu dla beckbackerow i kilku pierwszej klasy. ale nawet nasza zwykla salonka okazala sie calkiem wykwintna.po przedzialach szlajali sie nonstop kelnerzy oferujacy przerozne dania w bardzo europejskich cenach.polecam machu picchu- wyglada jak psychodeliczny napoj new age, grenadina, ananas, pisco i likier mietowy. machu picchu zdobyte. mimo niezlego oblozenia udalo nam sie zajac poczworne miejsce przedzielone stolem, ktory natychmiast pokryly nasze mapy, przewodniki, informacje turystyczne i aparaty. stowrzylysmy nasza wlasna filie SAE.
a widoki, oj to byly widoki!!! dotarlismy na maksymalna wysokosc 4300m, a potem powoli opadalismy na jakies 3000m. z plaskowyzu wjechalismy w ostre skaliste gory, a z nich w lagodne lyse pagorki przypominajace lapy mamuta.
cusco jest b. ladne. nawet ladniejsze niz arequipa. pieknie oswietlona noca plaza de armas, a na niej katedra i dwa koscioly, wokol sukiennice i dochodzace do nich waskie, urocze uliczki, spadajace z okolicznych wzgorz. miasto ewidentnie turystyczne, nawet poza sezonem.
naszym planom ambitnego zwiedzania okolic stana na przeszkodzie odbywajacy sie wlasnie tego dnia strajk generalny...potwornie nieporadnie zorganizowany i przeprowadzony, az sie prosilo kilku zwiazkowcow wyslac na przeszkolenie do paryza. z kilku miejsc wyruszylo pare, bardzo niezdyscyplinowanych i niezmotywowanych grupek pokrzykujacych cos niewyraznie pod nosem.w strajku brali rowniez udzial kierowcy colectivos i autobusow, wiec nie pozostalo nam nic innego jak tylko wpakowac sie do taksowki, zajetej juz przez totalnie niesocjalnego ami. warto bylo, bo mimo ze podroz pod wzgledem towarzyskim denna, a taryfa niezbyt emocjonujaca, to cel uswiecil srodki.
ruiny pisaq leza na gorze, sa rozrzucone po kazdej jej stronie. podejscie jest o tyle podstepne, ze ciagle sie wydaje, ze juz, juz sie jest na miejscu, poczym, po chwili okazuje sie, ze za tym miejscem na lewo i prawo , na gorze albo po skosie leza kolejne ruiny. i tak wedrowka w sloncu i wietrze, tak szalonym, ze malgoska stracila kapelutek i obie sie balysmy, ze zaraz nas zdmuchnie trwala i trwala i trwala. ale widoki bardzo przyjemne, powietrze ozezwiajace i jeszcze dodatkowe promyki slonca dobrze nam zrobily.
pozostale ruiny w swietej dolinie raczej rozczarowujace, ale poczucie spelnionego obowiazku zostalo.
kuchnia peruwianska nie pozostawia juz zludzen.
pierwszy raz jechalysmy colectivos, nie tylko z miejscowymi wokol nas, ale w samym centrum bagaznika. colectivos sa dobrze zorganizowane, sprawne i tanie. no i te emocje
chinchero okazalo sie kupa kamieni w bardzo nedznej, tak nedznej, ze az trudno uwierzyc, wiosce poloznoej na czerwonej ziemi, otoczonej wysokimi gorami. krajobrazy piekne, ale zabytki bardzo rozczarowujace, a bieda az piszczy z glinianek.
z chinchero pojechalysmy do ollantatambo, ktore od razu bardzo nam sie spodobalo, to malenkie, ale bardzo zadbane miasteczko lezace w niewielkiej dolince, juz w dzungli. podobnie jak w pisaq twirdza- miasto zostala wybudowana na gorze, w ktora sie wkomponowala. tarasy uprawne rozciagaja sie az po sam szczyt, gdzie znajduja sie pozostalosci budynkow
bardzo nas zirytowal perurail, ktore bedac totalnym monopolista w kwestii dotarcia do machu picchu pozwolil sobie na iscie monopolistyczne zagrywki. przejazd okolo 30 km kosztuje okolo 70$ i to niezaleznie od tego czy jedzie sie pierwsza, czy druga klasa, na ktora oczywiscie nie dostalysmy biletow.
z powodow logistycznych zmienilysmy nasze plany i juz w pitek pojechalysmy do aqua calietne, zeby nastepnego dnia skoro swit wyruszyc na MP. zupelnie przypadkiem dalysmy sie zaprowadzic do bardzo porzadnego hoteliku, z woda tak ciepla jakiej dotad nie mialysmy i z posciela tak czysta , ze az sie spac zachcialo. ceny zaskakujaco atrakcyjne