arequipa cudna, kolonialna, niestety bardzo turystyczna, a moze poprostu b. swiatowa. centrum zabudowane jednopietrowymi domkami, o barwnych frontach i wymyslnych okuciach. czesto, gesto bramy otwieraja sie na urocze podworka, w ktorych mozna napic sie mate do coca ( smakuje jak cienka zielona herbatka), wierzymy jednak, ze pomaga w aklimatyzacji.
postanowilysmy sie targowac, nawet o rownowartosc 1-go zl., albo 50-ciu groszy. to i tak maksimum, ktore udaje nam sie zbic. ale zasada, to zasada.
nasz hiszpanski jest doskonaly, przynajmniej w to wierzymy i tej wersji sie trzymamy. tylko kiedy wchodzimy na wyzsze obszary jezykowe, bawimy sie w slowotworstwol. zaleznie od potrzeby rodza nam sie cuda typy" maleta para dormir" zamiast spiwora, ale wysokosc na ktorej sie znajdujemy wiele powinna wyjasnic...
poszlysmy do monasterio de st. catalina. bardziej z obowiazku niz z ochoty. ale sie oplacilo. klasztor piekny, ogromny, z wieloma patio i scianami w tak intensywnych kolorach, ze aparat sam rwie sie do robienia zdjec. lazur, czerwien i pomarancz cudnie kontrastuja z biela wulkaniczna ( a tak serio wapienna) i zielona roslinnoscia. wyglada, na to, ze sie siostrzyczki niezle urzadzily. kazda ma mieszkanko z conajmniej 2 izbami i kuchnia, wyposazone standardowo, ale w porownaniu ze standardem zycia wielu wspolczesnych perwuwianskich rodzin- mozna mowic o luksusie.
2. listopada to swieto "wszystkich naszych zmarlych".uparlam sie zeby zobaczyc jak jest tu ono obchodzone. i slusznie! bo zabawa byla przednia. sam cmentarz wyglada juz nieco inaczej niz w polsce. to glownie kilkupoziomowe budynki -wysokie na jakies 3-4 m, w ktorych w niewielkich komorach zlozone sa urny z prochami. atmosfera raczej leitowa, ludzie siedza albo stoja ale zazwyczaj pija: incacola albo piwo, albo i cos mocniejszego.w tle kilka przekrzykujacych sie kapel, ludzie bardziej rozbawieni niz zasmuceni.