szef chirurgow zaprosil nas do swojego domu rodzinnego na lunch. o umowionej porze pod hotel podplynela wodna taksowka i delta mekongu poplynelismy, po drodze zakupujac swiezutkie frutti di mare, w goscine. chata....respect! wlasciwie dwie chaty, w tym jedna okazala a druga baaaardzo okazala- z marmurow i zupelnie nowoczesnie wystrojona. przed karma popedzili nas na pola ryzowe cobysmy zobaczyli jak prosci ludzie pracuja, oj pracuja, po pas w wodzie w kurzu i pyle...nie do zazdroszczenia...slusznie kazala mama w dziecinstwie nad ksiazkami sleczec, choc w europie raczej nie musialabym ryzu zbierac.zobaczylismy tez znane i nieznane owoce, a potem juz tylko jedlismy. czesc ludzi z bloku tez byla zaproszona...wiec mielismy juz troche znajomych, zeby nas poogladac zeszlo sie pol wsi, a rodzice naszego gospodarza puchli z dumy jakiego maja swiatowego syna z zagranicznymi-dlugonosymi ( tak wietnamczycy mowia o bialych) znajomymi. miejscowi sa bardzo malo odporni na alkohol...nie moga pic wiecej niz 1 puszke piwa,co i tak strasznie szumi im w glowach, przy drugiej dostaja szaleju...
powrot noca wsrod komarow- niezapomniany!