Mamy motor i misiek znowu wie jak sie go prowadzi...poczatki nie byly latwe, ale w koncu udalo nam sie dzisiaj ponad 100 km przejechac. wystartowalismy z alona beach, wzdluz panglao w kierunku tagbilaran, a potem " panamericana" do baclayon i wglab ladu, prosto do rezerwatu tarsieri - musze sprawdzic jak sie one po polsku nazywaja. Sa to male zwierzatka, z wielkimi wylupiastymi oczkami, dzieki ktorym maja gigantyczne pole widzenia, zyja noca na drzewach, jedza glownie insekty i przypominaja misiaki, i sa poprostu slodkie!!! Potem pojechalismy do lobok na sniadanie nad rzeka, po ktorej plywaja statki restauracje, grajace szlagiery sinatry....fly my to the moon i te klimaty. A potem juz prosto- kretymi pogorkowymi drogami do chocolate hills- w istocie zapierajacych dech. To ponad 1200 porosnietych trawami pagorkow o wysokosci od 40 do 120 metrow i lagodnych ksztaltach, przy odpowiednim swietle przybierajacych czekoladowy kolor. Zdaniem specjalistow powstaly one na skutek wypietrzenia starych raf koralowych i wtornego dzialania erozji...czy jakos tak...wyglada niesamowicie. Popoludniu pomknelismy naszym motorem w kierunku morza i kiedy zaczelo sie sciemniac znalezlismy jakis resort gdzies kolo valencia, w ktorym poza 2 ludzi z obslugi nikogo nie bylo. Hotel okazal sie nowka niesmigana, czysciutki, swiezutki z recznikami od YSL...cena przyzwoita, plaza przy hotelu, kolacje w mig nam ugotowali...brac i nie marudzic.