Nasz przewodnik w koncu zalapal, ze miejsce w bagazniku nalezy do niego a nie jedenego z nas( nas dwoje, kanadyjka i brytyjczyk). Droga do NamTso trwala znacznie dluzej niz planowalismy, ale byla bardzo malownikcza, a kierowca bardzo odpowiedzialnie robil przystanki, zebysmy sie szybciutko do roznicy wysokosci aklimatyzowali.poczatkowo wszystko szlo dobrze. Po drodze zalapalismy sie na tybetanskie dozynki: wysciki koni, koncerty i targi wszystkiego co mozna z jaka wyciagnac. Bardzo to barwne widowisko bylo, masa ludzi przeroznie, ale zawsze bardzo ciekawie poubieranych, razem jadla, tanczyla i targowala sie.muzyka bardziej do zniesienia niz hity radia china.atmosfera troche jak na cowboyskich imprezach w stanach. Ledwo ruszylismy w dalsza trase, nasz landcruiser zaczal strzelac fochy, zeby ostatecznie odmowic posluszenstwa. W czasie, kiedy kierowca probowal go ponownie uruchomic, my trafilismy do namiotu nomandow na herbatke z mlekiem jaka, zupelnie pitna. Auto ruszylo i dojechalo do najwyzszego punktu naszej trasy, na okolo 5100 mnpm. glowy tych ktorych bolaly juz wczesniej, bolaly dalej, a tych, ktorych nie bolaly nie zaczely. Pojawily sie zato pierwsze przeblyski jeziora. Cudo. Niebieskie, ze bardziej nie mozna, krystalicznie czyste i jak sie wkrotce okazalo,potwornie zimne. Nad jeziorem stworzone na pretce zaplecze turystyczne, troche rozczarowuje, a z czasem wrecz wkurza. Kilka barakow bez wody, bez ogrzewania, co na wysokosci 4700 mnpm ma znaczenie, i toalety, ktorych nie widac jeszcze, a juz czuc...ale jezioro- cudne.a na brzegu z pol tysiaca chinczykow z najnowszym i najdrozszym sprzetem fotograficznym...
Nie wszystko da sie w zyciu, a szczegolnie w podrozy zaplanowac i zgodnie ze scenariuszem zrealizowac...w nocy bylo tak potwornie zimno, ze bez zastanowienia zsunelismy nasze lozka i wpakowalismy sie do nich cala czworka.dla wyjasnienia wyladaowal tam steven zwany przez nas The Hairy One, ktory we wszystkich napotkanych tybetanczykach wzbudzal nieklamany zachwat swoim owlosieniem-w czasie naszej wspolnej podrozy doszlismy zgodnie do wniosku, ze jest on reinkarnacja jaka. Ktos niesmialo rzucil kwestie zebow, reszta go wysmiala....ciezko sapiac w ubogim w tlen powietrzu, majac za sciana potwornie glosno chrapiacych sasiadow probowalismy (!) spac. Co chwile ktos panikowal, ze nie lapie powietrza, albo ze go glowa boli, albo ze mdlosci...gruba przesada...ale jezioro –cudo!