Lhasa jest super. Kiedy sie pokona te cholerne gmachy i arterie komunikacyjne i kiedy sie niezauwaza tysiecy chinskich zolnierzy, ktorych w sumie nie da sie nie zauwazyc to mozna poczuc cudny klimat tego miejsca. Tybetanczycy w swoich ubrankach, z przeroznymi nakryciami glowy i czesto z mlynkami modlitewnymi w dloni maszeruja caly czas jakby mieli strasznie duzo do zalatwienie, moze i maja, ale co chwile gdzies przystaja z kims pogadaja, cos kupuja, cos ogladaja...maja zupelnie inne rysy twarzy...,grupowo stwierdzilismy ze sa od chinczykow duzo ladniejsi. Maja ciemniejsza cere, bardziej okragle oczy i ladne nosy. I tradycyjnie najstarsi ludzie maja najciekawsze rysy twarzy, ale tradycyjnie tez nie bardzo daja sie fotografowac...a tak sie chce...
Sniadanie zjedlismy w hostelu, w restauracji z widokiem na pokala palace. To bylo bardzo ciekawe sniadanie, jakby powiedzial moj tato, kiedy nie wie czy cos mu sie podoba, czy nie. Dostalismy mianowicie dwa pierozki i jedna bulke, ale bardzo dziwna bulke,a do tego zestaw przypraw i orzeszkow, no i obrzydliwy kleik ryzowy o smaku rozwodnionego paperu.
Pierwszym celem kulturoznawczym byl klasztor Drepung, chyba najstarszy i jeden z trzech glownych klasztorow tybetanskich, kiedys zylo w nim ponad 7 tysiecy mnichow, aktualnie ostalo sie ich okolo 400. mimo ze nasz przewodnik wykonczyl nas opisami wszystkich figurek i malowidel kolejnych lamow i buddow ( jak sie odmienia buddy w liczbie mnogiej, w tym przypadku?), to miejsce robi naprawde wrazenie. Po kilku dniach totalnie odduchowionych chin nagly wysyp relikwi i swietosci zrobil wrazenie. Widzielismy tez lekcje mnichow, ich kuchnie, mlynki i tysiace choragiewek. Bardzo urokliwe miejsce.
Na lunch poszlismywszyscy ( jest z nami dzisiaj jeszcze jedna kanadyjka) na glowny plac, gdzie z pierwszego pietra mozna bylo ogladac zycie miasta i dziesiatki chinskich zolnierzy stojacych w pelnej gotowosci na kazdej rogatce i co wiekszych dachach. ten pokaz sily jest zalosny. Oni w moro z kalachami wobec tybetanczykow z mlynkami! I jak tu lubic chinczykow!
Klasztory klasztorami, ale jakis umiar musi byc! Popoludniu bylismy w sera monastery, tyz pikny, ale ilosc buddow, lamow, bostw, ktorych imion nie potrafie powtorzyc przytloczyla mnie, i nie tylko mnie. Ale bylo ladnie. Kolejny ogromny klasztor, kiedys zamieszkaly przez ponad 5000 tysiecy mnichow, obecnie jest ich okolo 400. fajnie sie úcza i dyskutuja. Ale kase lubia, a jak nie dostana chinskiego banknota to nie udziela blogoslawienstwa, czy czegotam. Wieczorem dalismy sie naszemu guidowi namowic na tybetanski show dla obcokrajowcow. Poza nasza trojka ( byla z nami kanadyjka) byli tylko chinczycy, w przeciwienstwie do nas totalnie zachwyceni przedstawieniem. Myslalam, ze chinszczyzny nie da sie zepsuc, a tam nawet jedzenie bylo podle. Obzeralismy sie wiec arbuzem.A show- pozal sie boze! Ucieklismy.
Okazalo sie, ze mozemy miec problemy z wydostaniem sie z tabetu. Biletow brak..