!!!misiek ma chorobe wysokogorska! Bredzi, ze chcialby zamieszkac w tybecie, ze mu sie tu podoba!!! Tu trzeby znac jego nastawienie do podrozy w ogole, do tej do chin,a w szczegolnosci do wyprawy do tybetu. Przyjechal, zameldowal sie w IYH ( jestesmy tu jedynymi niechinczykami), zjadl miejscowe pierozki i napil sie piwa lhasa ( ono nie moze byc winne, bo ma tylko 3,3%) i juz chce sie tu przeprowadzac!
Pierwsze co zobaczylismy w lhasie to dworzec kolejowy: nowy, duzy, nowoczesny, czysty...pusty. przed dworcem stoja smutni panowie w mundurach moro i z karabinami. Za barierka grupa oczekujacych na przybylych, wsrod nich nasz przewodnik, doktor tradycyjnej medycyny tybetanskiej ( zamierzam go na tym polu nieco wykorzystac), ktory na dzien dobry zarzucil nam na szyje biale szale i zabral do hostelu. Widoki z okien taksowki...chinskie...szerokie nowoczesne ulice, mosty, gigantyczne domy handlowe, neony wszystkich znanach marek swiata, wielkim chinskimi napisami i malutkim tybetanskimi....na rogatkach w budach po 6 uzbrojonych zolnierzy, czekajacych nie wiem na co...smutny widok.
Hostel ok, jest czysto i wszystko czego potrzeba.
Za glosem zoladkow opuscilismy nasz nowy dom i wielkimi oswietlonymi ulicami doszlismy do waskiej uliczki, z dwupietrowymi domkami, z duzymi rzezbionymi bramami. Przy domach staly jeszcze stragany, miedzy ktorymi przechadzaly sie panie w trdycyjnych sukniach i panowie w duzych kapeluszach...a wiec prawdziwi tybetanczycy jeszcze zyja, wystarczy skrecic w mniejsza uliczke. te panie w tych sukniach przypominaly mi peruwianki...nie wiem skad to skojarzenie, ale jakos tak mi sie ...nasze zoladki poprowadzily nas do jednej z tych pieknych bram, w ktorej byly obrazki z jedzeniem i podpisy po tybetansku. Bardzo to byl dobry wybor: pierozki pychotka , zupka niczego sobie, mili ludzie, czysto, zoladki zadowolone