zaczelo sie od tego, ze malgoska popadla w konflikt z tajskimi wladzami imigracyjnymi i dopiero ze sporym opoznieniem dotarla do odprawy air asia. ta przeszla w miare sprawnie, tylko kolejne formalnosci przedluzaly sie w nieskonczonosc i dopiero kiedy zdalysmy sobie sprawe z tego, ze wlasnie minal czas boardingu, a my ciagle nie mialysmy pieczatek wpadlysmy w poploch, co zakonczylo sie moja zadyszka i uszkodzeniem ( miejmy nadzieje chwilowym) biodra malgoski. swoja droga okazalo sie, ze jak trzeba to mozna bardzo szybko zostac odprawionym. w samolocie siedzial kolo nas smiejacy sie budda, mial w pasie tyle co od stop do glowy, a glowe konczyl kucyk, a z buzi nie schodzil niebianski usmiech. tylko mu sie brzuszek o przedni fotel zahaczal, a wyjscie graniczylo z cudem.budda mial obcisle legginsy w poprzeczne paski, wygladal uroczo. ewentualnie mogl byc jeszcze zawodnikem sumo. przed odprawa paszportowa w rangoon kazdemu wjezdzajacemu sprawdzono temperature, urzednicy w maseczkach z powaga godna sprawowanego urzedu bez zbednych slow dokonywali formalnosci celnych. a po przekroczeniu granicy miedzynarodowego lotniska stolecznego, na ktore przylecial dzis jedyny planowy samolot i jedyny tez odleci, uderzyl nam prosto w buzki upal. pan w spodnicy, taki zwyczaj, czekal na nas i kilku innych bialych zeby chwile pozniej wpakowac nas w autobus pamietajacy jeszcze chyba anglikow. z czasem okazalo sie, ze wiekszosc pasazerow dzisiejszego lotu wyladowala pod jednym dachem.
w matherland inn szaleje na recepcji kilka przedsiebiorczych panienek, ktore pokrzykujac jak na targu, robia wrazenie strasznie chaotycznych, ale chyba jednak ( O DZIWO) skutecznych w dzialaniu. ciekawostka, dolary sprzedawane w 1 banknocie "100" sa wiecej warte niz 2 x "50", a ich rownowartosc w miejscowej walucie mozna spakowac prawie do nesesera.
pierwsze wrazenie? bezcenne, za wszysko inne mozna zaplacic w $ albo Euro...nie umiemy jeszcze rozpoznac tajniakow, ale kiedy sie zatrzymujemy na ulicy i chcemy cos sprawdzic na mapie szybko pojawia sie bezinteresowny pomocnik. jest biednie, wszystko robi wrazenie albo prowizorki, albo jakby sie wlasnie mialo ze starosci zawalic...ale w autobusach miejskich, tez pamietajacych czasy kolonialne, zamontowane sa lcd, a na nich leca teledyski z miejscowa muza, my trafilysmy na rap z akcja toczaca sie ( o ! coz za zbieg okolicznosci) rowniez w srodku transportu miejskiego. na dzien dobry powiedzialysmy konduktorowi, ze zaplacimy po 100 za osobe ( jak nas poinstruowal informator z ulicy) i dopiero wychodzac zorientowalysmy sie, ze lokersi placa po 200.
komorki nie dzialaja, a korzystanie z internetu jest prawdziwa lekcja pokory. scenka rodzajowa: widzimy napis internet cafe; wchodzimy, slyszymy welcome, a po chwili pytanie, czego chcemy, skorzystac z sieci- niestete niemozliwe, nie ma polaczenia.
jedzenie nie wyglada zbyt smakowicie, a w LP pisza, ze mozna tu kulnarnie zaszalec, hmmm...jak mi sie strasznie chce spac...a musimy teraz do shwedagon paya.
cholerny aparat, ktory przed wylotem odebralam z serwisu znowu bardzo zle znosci podroz i zmusza mnie do manualnej walki.
przy kolacji dosiadl sie do nas ben z, jak sam powiedzial, wschodnich niemiec. po jakims czasie spedzonym na czarnym ladzie i w sri lance, zostal wyslany przez organizacje dla ktorej pracuje do birmy i strasznie mu sie tu podoba. chcialby tu zostac dluzej, ale nie jest pewny czy bedzie to mozliwe, bo rzad nie lubi organizacji charytatywnych, nie lubi kiedy ktos stara sie pomoc jego obywatelom, a przede wszystkim nie lubi kiedy obcokrajowcy zbyt dlugo tu siedza i zaczynaja rozumiec co tu sie dzieje. tak wiec zeby moc pomagac trzeba placic...chore, ale prawdziwe.
hostel: Mother Land Inn (2)
E-mail: mli2@myanmar.com.mm
nocleg w 2-ce z w fanem ok 11 $, dobrze zorganizowany, pomocny ( choc jak ww nieco chaotyczny personel), odbior z lotniska w cenie noclegu, najbardziej popularny, zawsze pelny, lepiej zarazerwowac miejsce z wyprzedzeniem