Sydney jest cool i juz. Nic nowego tu nie napisze, bo i nie mielismy jakos zbyt duzo czasu na jego poznanie, ani nie jestem pierwsza ktora tu wyladowala. Jest sprawne metro, ktorym mozna dojechac chyba prawie wszedzie. Jest opera, ktora jest poprostu piekna, bez dwoch zdan. I najpierw biegasz po calym miescie zeby zobaczyc ja z kazdej perspektywy i za kazdym razem wydac z siebie wielkie "WOW". A kiedy juz sie na nia napatrzysz mozesz udac sie na powolne odkrywanie innych atrakcjach miasta. Wiekszosc zwiedzajacych startuje w The Rokcs, najstarszej dzielnicy miasta, w ktorej wszystko sie zaczelo, potem przebija sie przez rozlegle ale i bardzo eleganckie city, zeby w koncu dotrzec do spokojniejszych, nieco bardziej alternatywnych zakatkow lewicujacych intelektualistow siedziacych przy przepysznym capuccion za 15 $. Kazdy cos tu dla siebie znajdzie. Stare, no jak na australijskie warunki, kolonialne budynki z poczatkow Sydney pieknie kontrastuja z nowoczesnymi szklanymi drapaczami chmur. Nie brakuje drzew, skwerow, parkow, a do tego to slonce i czasem przeszywajacy wiatr od oceanu. Jak zawsze w takich miejscach godne polecenia sa wycieczki z miejscowymi. Oferta free walking tours jest spora. My przeszlismy sie z chlopakami z www.imfree.com.au/sydney. Dwaj architekci o bardzo dobrej dykcji i silnej przeponie pokazali nam swoje highlights dodajac do faktow, ciekawe historyjki.
Przerazeni faktem, ze jak na razie niewiele widzielismy zyjacej fauny Australii zdecydowalismy sie na odwiedzenie ZOO. Plus: piekny widok na miasto i oczywiscie opere oraz 5 upojonych eukaliptusami pand. Reszta niech pozostanie milczeniem. Moim zdaniem ten punkt mozna sobie odpuscic, chya ze jet to ostatnia szansa zobaczenia zywego kangura.