Po 13 godzinach lotu, w przezyciu ktorych niezawodnie pomagaja ulubione pigulki anestezjologow, wino i nudne filmy, wyladowlam w santiago. Przyjemne 25 stopni i ozezwiajacy wietrzyk zapraszaly na podboj stolicy. Lotnisko ma wszytko co niezbedne: przechowalnie bagazu, kantory wymiany walut i przystanek autobusu podwozacego do metra.
Metro jest proste, ale czeste i sprawne. W dwadziescia minut dojezdza sie do centrum, gdziekolwiek sie je wyznaczy, ja zdecydowalam sie na plaza de armas, ktora w kazdym miescie jest glownym punktem miasta. W santiego jest bardzo przyjemna, bo porosnieta wszelkiego rodzaju roslinnoscia, o tej porze roku, szczegolnie dominujacym fioletowym bzem. Miedzy palmami, zaslaniajacymi zabudowania placu, stoja laweczki, a na nich tocza sie rownolegle zycia.
Tuz obok wyjscia z metra jest informacja turystyczna, nie wiem jak kompetentna i pomocna, ja chcialam tylko mapke i dostalam ja, wiec nie moge narzekac.
W jednym z rogow stoi katedra, z zewnatrz zupelnie niepozorna, w srodku zaskakujaco przestrona i nastrojowa, jak to u latynosow, rowniez w dzien powszedni kolo poludnia pelna.
Katedra odbija sie w szklanej elewacji wcisnietego miedzy nia, a zabytkowy budynek poczty, wierzowca. Wogole ma sie tu wrazenie, ze wiekszosc budynkow zostala tu jakos miedzy inne wcisnieta. Z perspektywy chodnika nie wyglada to zle, ale ze wzgorze santa lucia (?) Widok jest dosc mizerny, mimo ze stojacy tu przed laty Darwin zachwycal sie tym co z tego miejsca widzial. No coz, czasy i widoki sie zmieniaja. Obserwujac miasto z gory widze kilka kolonialnych budynkow, w niezlym stanie, a zaraz obok paskudne male, szare betonowe klocki i wspomniane juz wczesniej wierzowce. Dookola scislego centrum wznosza sie juz tylko szare bloki.
A jednak chodzac uliczkami mozna natknac sie i na perelki. Dzielnica Londyn-Paryz, a wlasciwie tylko te dwie uliczki, to repliki europejskich domow, ukladajace sie w nastrojowe zakatki i placyki, na ktorych za czasow dyktatury byl dom tortur.
Kolejnym uroczym miejscem sa okolice Palacio de Bellas Artes, muzeum wybudowanego ponad sto lat temu otoczonego przyjemnym parkiem i uliczkami z licznymi knajpkami i galeriami.
Deptakiem handlowym dochodzi sie przez dzielnice biurowo-bankowa do siedziby rzadu przed ktora powiewa gigantyczna flaga chile.
Zastanowialam sie jaki zrobilo na mnje wrazenie po tych 6 godzinach santiago... przyjazdne, spokojne, nieco leniwe, ospale..tak ospale, to dobre okreslenie. Niby cos sie dzieje, niby ludzie sie przemieszczaja, ale jakos tak wolno, bez stresu, troche starodawnie. Jest w tym miescie cos sentymentalnego, trzymajacego go w mienionych czasach. Nie ma wielkich reklam, nie ma halasu, albo ja bylam jeszcze nie dokokonca wybuczona z lotniczego letargu.